W pewnej kawiarni ktoś ostatnio próbował mi sprzedać zieloną
herbatę usilnie twierdząc, że dana herbata pochodzi z Tanzanii, „z najstarszej ekologicznej
uprawy na świecie”. „Chyba certyfikowanej jako ekologiczna, ewentualnie”, nie
dałam się wrobić. O co chodzi?
Oznaczenia "organiczne" w Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych |
Chodzi, jak zwykle w takich razach, o definicję. Co to są te
„ekologiczne”, a w szczególności „organiczne” plantacje? Czy herbata „organiczna”
oznacza zawsze „lepsza”?
Tego rodzaju certyfikacja („Organic”) sięga raptem końca XX
wieku. Certyfikat mówi, że dana uprawa nie korzysta ze sztucznych nawozów,
pestycydów, fungicydów, herbicydów i polega wyłącznie na środkach naturalnych:
kompoście, naturalnym nawozie i takim sadzeniu różnych roślin, by wzbogacały
glebę dla siebie nawzajem; dopuszczaniu zwierząt (np. ptaków) do dbania o
niezbyt wielką obecność owadów. Wiadomym jest, że takie rolnictwo jest znacznie
mniej uciążliwe dla środowiska – zarówno lokalnie (mniejsza erozja gleby,
mniejsze zanieczyszczenie wód, większa bioróżnorodność), jak i globalnie
(sztuczne nawozy powiązano z globalnym ocieplaniem się klimatu).Taki certyfikat
potwierdza również, że nie używa się roślin transgenicznych, a w hodowli
zwierząt także antybiotyków (w UE dopuszcza się je do leczenia chorób, w USA nawet
to jest zabronione) i hormonów. W Polsce nazywa się takie produkty ekologicznymi.
Trudno zatem mówić, że jakaś afrykańska plantacja jest „najstarszą
ekologiczną plantacją na świecie”. Bo wątpię, czy starożytni Chińczycy znali sztuczne
nawozy. Ale może się mylę.
Nie jest jednak tak, że do rolników, którzy nie stosują
sztucznych nawozów przyjeżdżają jacyś dobrzy wujkowie i nadają im jakiś
certyfikat – o nie. Tym zajmują się przedstawiciele pewnych narodowych lub
międzynarodowych organizacji, które – jak łatwo się domyślić – pobierają od
rolników odpowiednie opłaty przy okazji sprawdzania poziomów kontrolowanych substancji w ich glebie i uprawach. Rolników w krajach rozwijających się często nie
stać ani na odpowiednią licencję, ani też… na sztuczne nawozy. Nie zawsze też
poczytują oni taki certyfikat za coś, co mogłoby pomóc w sprzedaży ich zbiorów:
jeżeli kontraktują całe po odpowiadających im cenach, to po co dodatkowo
inwestować? Inną przeszkodą, z drugiej strony, jest przedostawanie się środków
ochrony roślin w glebie (od sąsiada, który ich używa) lub też z powietrzem (gdy
sąsiad prowadzi opryski z samolotu).
W sumie można powiedzieć, że o ile posiadanie certyfikatu „Organic”
przez plantację potwierdza pewne jej właściwości, to nieposiadanie go nie
oznacza zupełnie nic.
Jeszcze słówko o tych ciałach certyfikujących. Jest ich niemało, niektóre państwa mają swoje instytucje tego rodzaju.
Unia Europejska ma największy rynek na towary Organic, a
regulacje prawne na ten temat sięgają 1992 roku. Istnieją tu dwa oznaczenia „Organic”
– dla produktów co najmniej w 95% organicznych i takich, których 70-95%
składników jest organicznych.
W Stanach Zjednoczonych USDA (Departament Rolnictwa)
ustanowił regulacje w latach 1990, a aktywował USDA National Organic Program w
2002 roku. Istnieją u nich 4 kategorie „organiczności” produktów: 100% Organic,
>95% Organic, 70-95% Organic i <70% Organic.
Certyfikat „Organiczności” powinien więc być ważny dla
ludzi, którzy chcą wnieść swój wkład w ochronę planety przed degradacją
środowiska, a rolników i siebie samych – przed wpływem jakichkolwiek środków
ochrony roślin. Z drugiej strony, z względu na przytoczone argumenty, nie ma
sensu przywiązywać nadmiernej wagi do certyfikatów, które są w jakiś sposób do
nabycia…