W kawiarniach na całym świecie
przyjęło się podawanie kaw na bazie espresso. Jest to mała,
intensywna kawa – wyciąg z ziaren, czysta esencja. Tradycja tej
metody to około 60 lat: w 1961 roku skonstruowano nowoczesną
maszynę do espresso [Faema], a wcześniej - dopiero w 1946 roku uzyskano małą
kawę z pianką [Gaggia]. Zawsze zadziwiało mnie, jak ogromną
karierę zrobił w tak krótkim czasie ten nowy napój...
Przeczytałam ostatnio na jakimś specjalistycznym blogu prowadzonym
przez człowieka związanego z pewną polską mikro-palarnią:
„Możesz być przekonany, że najlepsze na świecie jest włoskie
espresso, ale tak nie jest. Zostałeś wkręcony po prostu.”
Kurczę, espresso jest super fajną
metodą przygotowywania kawy w gastronomii. Ma plusy, których nie
powinno się tracić z zasięgu wzroku, i minusy, o których powinno
się pamiętać. Nie można też zapominać, jaka jest historia tego
napoju...
Przygoda ludzi z kawą zaczęła się
przecież znacznie dawniej: ok. VII wieku. Początkowo nieupalone
ziarna tłuczono i przerabiało na coś w rodzaju kleiku – dodając
sól i cebulę [to dopiero metoda alternatywna!] Palenie ziaren to
zapewne proces inspirowany naturą – w trakcie pewnego pożaru lasu
ktoś zauważył, że paląca się kawa pachnie cudownie i postanowił
powtórzyć proces – już w nieco bardziej kontrolowanych
warunkach. Prawdopodobnie niedługo później zaczęto kawę mielić
i zalewać wodą: robienie naparu to metoda znana szeroko na świecie,
choćby z ziołolecznictwa. Przez długi czas na świecie dominowały
metody zaparzania kawy poprzez jej zalanie w dzbanku lub przez
gotowanie. Stopniowo dążono do oddzielenia fusów od naparu i
wymyślano coraz to nowe sprzęty i naczynia do zaparzania kawy –
zarówno na Wschodzie, jak i na Zachodzie. Doskonalono też palenie
kawy: inne było odpowiednie dla kawy gotowanej, inne – do
filtrowanej.
Jeszcze sporo czasu przed wymyśleniem
właściwego espresso, we Włoszech była taka nazwa na kawę:
caffè-espress, co
oznaczało kawę przygotowaną na życzenie gościa, ze świeżo
zmielonej kawy, która była wypalona nie dalej niż dwa tygodnie
przed podaniem. Tak zdefiniowana kawa to także napar z moki, cony,
itd. Niestety te metody wymagały cierpliwości od gościa kawiarni:
na taką kawę trzeba zawsze trochę poczekać.
XIX wiek był wiekiem robotników
spieszących do fabryk i łaknących kofeiny, ale też wiekiem pary –
pierwsza maszyna do espresso, zademonstrowana na Wystawie Światowej
w 1896 roku, miała możliwości przerobowe godne uwagi: 3000
filiżanek w godzinę – zaparzanych przez parę wodną, a więc w
bardzo wysokiej temperaturze. Kawa taka, oprócz tego, że powstawała
szybko, miała niewiele pozytywnych walorów...
A przecież o pozytywne walory chodzi:
przy pomocy nowoczesnych maszyn możemy wyprodukować może nie 3000,
ale na pewno więcej niż 100 filiżanek na godzinę i niespecjalnie
zastanawiając się nad każdą z tych filiżanek osiągnąć równe,
porządne efekty. W dodatku każdy jest się w stanie tej metody
szybko nauczyć. Jest ona zatem świetna w gastronomii, gdzie często
liczą się sekundy zaoszczędzone na przygotowaniu produktu, a rotacja personelu nie jest zerowa.
Ale według mnie najbardziej
pociągająca w espresso jest jego intensywność, która jest nie do
pomylenia z niczym: zrównoważenie goryczki, kwasowości, słodyczy,
zbalansowanie aromatów owocowych, orzechowych, grzankowych. To
wszystko można osiągnąć używając co najmniej przyzwoitej
mieszanki ciemno wypalonych ziaren. Espresso z drogich singli
zwyczajnie nie ma sensu: ujawnia w nich właśnie brak równowagi,
jednostronne tylko aromaty - albo drewno i czekolada albo owoce
cytrusowe. Spróbuj tylko wstrzelić się z takimi skrajnościami w
gust gościa, który nie zawsze przecież ma ochotę dyskutować
przez kwadrans o tym, jaką kawę chce zamówić.
Myślę, że stwierdzenie, że
„espresso jest najlepsze” jest rzeczywiście błędne – jak
każde uogólnienie. Jest to najlepsza metoda w normalnej
gastronomii.
Usłyszałam też ostatnio w tych
samych kręgach, że „latte is for pussies”, a z mlekiem podaje
się tylko złą kawę i należy ludzi przekonywać do czarnej. To
świadczy już nie tylko o ignorancji, ale też o arogancji. Brak
szacunku w stosunku do swoich gości jest uderzający w takich
razach. Są kawiarnie, w których na prośbę o cappuccino lub caffè
latte usłyszy się tyradę o wyższości Świąt Wielkiejnocy nad
Świętami Bożego Narodzenia. Dziękuję bardzo. Słyszałam, że
„pod mlekiem ukrywa się złą kawę” i „latte jest dla
cielaków”. Ech... Ciekawe, jak niezauważony przechodzi fakt, jak
świetnym wytworem jest cappuccino. Jest nie tylko czymś, na czym
się maluje wzorki, moi drodzy! U zarania leży fakt, że dobre kawy
zyskują po dodaniu ciepłego, spienionego mleka zupełnie nowy
charakter: często zmieniają się nie do poznania: cytrusowe aromaty
przemieniają się w bakaliowe, czekolada przechodzi w wanilię,
można się też spotkać z absolutną zmianą charakteru danej kawy
w mleku. Czary! Zaskakujące jest to, jak niektórzy polscy bariści
zapominają o własnych zachwytach nad gładką pianką z mleka: jak
wspaniałe jest odczucie picia cappuccino właśnie i jak ludzie
[konsumenci] są zachwyceni tym smakiem. Nie ma to żadnego związku
z latte artem, który przecież tylko ozdabia powierzchnię kawy, ale
nie jest celem samym w sobie. Moim zdaniem ktoś, kto o tym wszystkim
zapomina, albo dawno nie zaparzał kawy dla zwykłych ludzi, którzy
nie zaczytują się w kawowych blogach, nie dywagują przy barze z
baristą, ale po prostu lubią pić kawę. Powiedz swoim gościom w
oczy, że są „pussy”, najlepiej po polsku, jeżeli masz odwagę
– więcej ich nie zobaczysz.
Jasne: ta metoda ma minusy. Otrzymuje
się malutką kawę. Ma ona mało kofeiny. Jest mocna w smaku.
Potrzebny jest na początek drogi sprzęt i trochę cierpliwości.
Plusy są jednak bardziej dodatnie, niż minusy ujemne. Pijmy
espresso, póki jeszcze wolno ;-)