wtorek, 30 kwietnia 2013

O wyższości świąt Wielkiejnocy...



Jako „kawę” rozumiemy dwa gatunki biologiczne: arabikę (Coffea arabica) i robustę (Coffea canephora). Różnice między nimi są omawiane na każdym szkoleniu dla baristów, w każdej książeczce o kawie, i wszyscy wiedzą, że „arabika jest lepsza”. No dobrze, ale dlaczego w takim razie szanujące się palarnie dodają robusty do swoich mieszanek?

To dobre pytanie jest.

Uprawa arabiki i robusty na świecie.
Robusta, w odróżnieniu od arabiki, rośnie spokojnie nawet na poziomie morza, w gorącym klimacie, jest bardzo odporna na szkodniki, choroby. Czyli łatwiej ją uprawiać. W związku z tym jest tańsza (dwu-trzykrotnie wg cen ICO). Espresso z robusty jest nieco bardziej lepkie (daje odczucie większej gęstości), ale większość robust nadaje mieszance aromatów od drzewnego po zapach mokrego psa. Choć także i trochę czekoladowości. Mówi się też, że daje grubszą cremę, zazwyczaj jednak niesie ze sobą dużą dozę cierpkości. No i oczywiście ma sporo więcej kofeiny.
Arabika jest delikatniejsza, mniej odporna, trzeba jej poświęcać więcej uwagi. Rośnie na wyżynach i w górach, potrzebuje regularnych zacienień, deszczu. Uprawiać ją trudniej i jest droższa. Jest za to gładsza, słodsza, znacznie bardziej aromatyczna. Lekkich: kwiatowych, owocowych aromatów w robuście się nie znajdzie...

A teraz postawmy pytanie w drugą stronę: która z tych kaw jest dobra?
fot. sweetmarias.com
Mnie nie zdarzyło się pić espresso z czystej robusty, które by mi smakowało. Ale sama statystyka produkcji (robusta to tylko 20% produkcji światowej) mówi, że pewnie trudniej będzie o dostanie dobrej robusty. Po pierwsze robusty w ogóle jest mniej, po drugie skoro jest łatwiejsza w uprawie, to mało kto będzie się o nią troszczył równie mocno, jak by się troszczył o arabikę. Można zatem wywnioskować, że o dobrą robustę jest znacznie trudniej niż o dobrą arabikę.

Tradycyjna włoska szkoła espresso twierdziła, że najlepsze espresso powstaje z mieszanek zawierających robustę. W latach '90 Ernesto Illy podjął dyskusję z tym poglądem i wkrótce wszyscy wiedzieli, że najlepsze mieszanki mają w składzie robusty. Zaczęło się mówienie o tym, że palarnie używają robusty, by ograniczyć koszty. Ale przy dodatku 10% robusty do mieszanki, jak łatwo obliczyć, ograniczamy jej koszt raptem o kilka procent...

Może więc bardziej niż o koszt, chodzi tu charakter mieszanki. Chcemy uzyskać kawę dość ciężką w aromacie; bardziej czekoladową, bakaliową, pachnącą ciemnymi owocami, o wyraźnej, lecz zbalansowanej goryczce, gęstą, raczej „męską”. Gdy znajdziemy naprawdę dobrej jakości mytą (obrabianą metodą mokrą) robustę (taką, z którą plantator postępował, jakby była arabiką) - zapewne indyjską lub ugandyjską, okaże się, że możemy skomponować rzadką (znam takie trzy) mieszankę, w której cierpkość i nieprzyjemny zapach robusty są niewyczuwalne, gdy dobrze je zaparzyć. Zostaje z niej tylko gęstość i goryczka, ciężkość, czasem pikantność.

Mówiło się, że mieszanki z robustą są „łatwiejsze” - to kolejna bzdura. Owszem, może i łatwiej ustawić je w granicy poprawności, ale uzyskanie naprawdę dobrego espresso z robuścianej mieszanki wymaga sporego wysiłku. Często nawet większego, niż porządne ustawienie arabiki.
Mówiło się też, że arabiki są niewyczuwalne w mleku. O, mamusiu, jaką kawę pili ludzie rozpowszechniający ten pogląd? Pewnie dramatycznie niedoparzoną! Arabika wprawdzie nie oferuje takiej ciężkości jak robusta, ale jej gładkie body, tłustość i słodycz pasują do mleka jak ulał. Co więcej: jak wspaniale zmieniają się arabikowe aromaty w mleku!No, chyba że to już tylko jedno espresso na pół litra mleka. Wtedy może gorycz i cierpkość są w cenie? (Absolutnie nie piję teraz do żadnej sieci kawiarni).
Nie jest też sensownym pogląd, jakoby mieszanki 100% arabika miały być lepsze z samego faktu, że składają się z samej arabiki. Bywają to najgorsze, okropne, pachnące trocinami i piwnicą kawy. Samo „100% arabika” nie gwarantuje sukcesu: skoro arabika to 80% produkcji światowej, muszą też istnieć złe i bardzo złe arabiki, prawda?

Do jakich wniosków dochodzę myśląc o tym wszystkim?
Gdy szuka się wspaniałych, bujnych, owocowo-lekkich aromatów, zrównoważonej kwasowości, gładkości body i cremy warto szukać w mieszankach 100% arabika. Nie warto jednak zamykać się na resztę różnorodności i już nigdy nie próbować mieszanek z robustą. Dobrze jednak wybierać świadomie i nie dać się podejść rozpowszechnianym przesądom na temat obu tych rodzajów kawy.Uważam, że w obu tych światach można znaleźć coś ulubionego.

środa, 24 kwietnia 2013

Czerwone to, czy nie czerwone?


Tak się składa, że taka nazwa jest często używana dla naparów z roślin, które z herbatą nie mają biologicznie wiele wspólnego – dla rooibosa i yerba mate.


Yerba mate [czyt. jerba mate] jest rośliną rosnącą w Paragwaju, Urugwaju, Argentynie i Brazylii. Jej właściwości odkryto stosunkowo niedawno: jako napar zaczęto jej używać dopiero w XVI wieku. Do dziś picie mate stało się towarzyskim standardem, jej zaparzanie i podawanie obrosło w zwyczaje, które obecnie podzielają wszyscy fani mate na świecie (Albert Einstein najwyraźniej też). Przygotowuje się ją w naczyniu, z którego będzie pita: w mate (inne nazwy to guampa lub tereré), które często jest zrobione z tykwy, ale może być również ceramiczne lub drewniane. Zazwyczaj zalewa się liście wielokrotnie wodą i wypija każdy z takich naparów. Jeżeli napój będzie spożywany w grupie, to gospodarz zalewa liście wodą i podaje kolejnej osobie, która wypija napar i oddaje naczynie gospodarzowi, który powtarza zaparzanie i przekazuje je kolejnemu gościowi. Często do przechowywania gorącej wody używa się termosu, co czyni jej zaparzanie bardzo poręcznym w każdych warunkach. Pije się przez słomkę, która spełnia jednocześnie rolę sitka – przez bombillę.

Yerba mate jest produkowana z liści ostrokrzewu paragwajskiego, które suszy
fot. indega.com.py
się i mieli. Nazwa pochodzi od łacińskiego zniekształconego „herba” - ziele, i mate oznaczającego tykwę w języku Indian Keczua.

A co z właściwościami mate? Ma ona sporo kofeiny (od 0,5 do 2% wagowych i, przeciwutleniaczy (polifenoli). Wykazano, że pomaga obniżyć poziom tzw. złego cholesterolu i trojglicerydów we krwi. Spowalnia też opróżnianie żołądka po posiłku, przez co człowiek czuje się dłużej syty, co z kolei pozwala schudnąć. Z drugiej strony ułatwia
ona trawienie tłuszczów przez zwiększnie wydzielania żółci. Pomaga też obniżyć ryzyko chorób serca przez rozluźnianie naczyń łożysk tętniczych. Same plusy? Niestety według niektórych badań regularne picie dużych ilości yerba mate jest dodatnio skorelowane z częstością powstawania niektórych nowotworów, przy czym badania prowadzono głównie w Paragwaju, gdzie używa się nie tylko dużych ilości mate, ale też tytoniu i alkoholu...


fot. www.klipopmekaar.co.za
Rooibos [czyt. rojbos], czyli czerwony krzew jest już za to zupełnie niepodobny do herbaty: nie zawiera ani kofeiny ani garbników.
Roślina pochodzi z południa Afryki, gdzie rośnie w RPA, w Prowincji Przylądkowej Zachodniej. Byl używany tradycyjnie przez mieszkańców tych ziem, a do Europy został przywieziony dopiero na początku XX wieku.
Produkcja polega na zbieraniu igieł tego krzewu, cięciu ich i zostawianiu stert takich kawałków pod przykryciem na nie więcej niż dobę, co trochę przypomina produkcję czarnej herbaty. Pod przykryciem rooibos się utlenia i zmienia kolor z zielonego na czerwony, a smak staje się karmelowo słodki. Jest też produkowany zielony rooibos, ale nie jest popularny ze względu na droższą produkcję i nieco bardziej trawiasty smak.

Rooibos przygotowuje się podobnie jak herbatę: często z mlekiem i cukrem lub z
plasterkiem cytryny. Popularne stało się podawanie go w formie latte (ze spienionym ciepłym mlekiem). Rozdrobniony rooibos można też zaparzyć podobnie jak espresso.
Napar ma piękny, czerwony kolor. Doskonale pasuje do czekoladowych deserów, stąd mój entuzjazm w stosunku do połączenia rooibosa, mięty i czekolady w herbacie Mighty Leaf Chocolate Mint Truffle. 

Lista zdrowotnych właściwości rooibosa jest długa. Oczywiście ta herbatka może być pita niezależnie od pory dnia i przez wszystkich: nie zawiera kofeiny, nie jest gorzka, ma mnóstwo przeciwutleniaczy. Co więcej: hamuje reakcje alergiczne i astmatyczne. Zmniejsza stężenie cholesterolu LDL (tzw. złego cholesterolu) we krwi. Bywa też stosowany (podobnie jak rumianek) jako okład w celu przyspieszenia gojenia się ran. Zawiera witaminę C, potas, wapń, cynk, fluor, i mnóstwo żelaza! Już trzy filiżanki rooibosa potrafią zaspokoić dzienne zapotrzebowanie na ten pierwiastek. To super wiadomość dla kobiet!

Oba napary można przygotowywać w wersji na zimno („zaparzać” zimną wodą przez noc w lodówce). Są wspaniałą podstawą do mrożonej herbaty... Z czego by tu jeszcze zrobić mrożoną herbatę...?

wtorek, 16 kwietnia 2013

Pracochłonnie... czyli jak?


Nam, Ludziom Zachodu, nawet nie śniło się, co można robić z herbatą. To, co robimy z winem, wydaje się szczytem celebracji; o obrzędach związanych z jedzeniem i piciem – tak rozbudowanych niegdyś, a także w innych kulturach – prawie nikt już nie pamięta; na kawie skupiamy się na długość dwóch łyków.
Być może dlatego zainteresowałam się metodą przyrządzania herbaty, która nawet nazywa się prowokująco: Gong Fu Cha, czyli Herbata Pracochłonna.
Zaczęło się od mojej ciekawości w sprawie relacji ilości liści herbacianych do wody, oraz zasłyszanej opinii, że na Wschodzie pierwszy napar herbaciany jest wylewany, a pije się dopiero drugi i kolejne (?!). Urzekły mnie też malutkie dzbanuszki...
Oddzielanie do ostatniej kropli...
Zestaw z kamionki Yixing: dzbanek i morze herbaty,
czarka do słuchania (vel "niuchar") oraz czarka na podstawce i chapanie.
zdj. camellia-sinensis.com

W metodzie Gong Fu Cha, której uczę się od grudnia zeszłego roku, relacja liści do wody jest istotnie inna, niż ją znamy z domu: używa się około 4 gramów herbaty (prawie dwa razy więcej, niż np. w saszetkach Mighty Leaf) na dzbanek, który ma pojemność ok. 120 ml (mieści się w damskiej dłoni). Odwrotnie natomiast jest z czasem i liczbą powtórzeń procesu zaparzania: czas wynosi od pół do dwóch minut, a powtórzenia mają sens dlatego, że przy każdym z nich dobra herbata odkrywa przed nami kolejne i kolejne swoje oblicza. Jest to więc metoda nie tylko picia herbaty, ale też – a może przede wszystkim – podziwiania jej.

Dziś pokrótce nakreślę, o co w niej chodzi. Kto ciekaw bliżej – proszę o komentarze. Przygotowujemy się do pierwszego publicznego „cuppingu” herbaty taką metodą.
Metodę Pracochłonną stosuje się do dobrej herbaty o dużych liściach, bez dodatków. Wymyślona została na Tajwanie, który jest stolicą oolongów, w związku z czym można całkiem słusznie domniemywać, że właśnie herbaty turkusowe „wychodzą” w niej wzorcowo, ale nadaje się ona także do innych rodzajów herbaty: białej, zielonej, czarnej, pu-erhów.

Gaiwan i jego prawidłowe trzymanie.
zdj. drinks.seriouseats.com
Herbatę zaparza się w wygrzanym dzbanku z glinki (tylko herbaty utleniane - to te dzbanki się "hoduje") lub w porcelanowym gaiwanie [czyt. gaiłan – dzbanek z pokrywką]. Wieczko zatrzymuje zapachy, służy do mieszania, a także można nalewając wodę po nim na liście, schłodzić ją.
Tacka, którą widać po wszystkimi naczyniami na zdjęciu, umożliwia nieco swobodniejsze obchodzenie się z wodą: tacka [chapan] ma wbudowany zbiorniczek na wodę, więc możemy ogrzać dzbanek i inne naczynia gorącą wodą z czajnika i nie biegać do kuchni, by wylać tę wodę.
Zaparzoną herbatę przelewa się (do ostatniej kropli!) do dzbanka, który wygląda trochę jak mlecznik, a nazywa się go „morze herbaty” (w angielskiej literaturze widzi się nazwę „serving pot”, ale taka polska nazwa jest bardziej dosłownym tłumaczeniem chińskiego „cha hai”). Po co się przelewa? By w każdej czarce, dla każdego gościa, znalazła się taka sama herbata – a nie: w pierwszej słaby napar z góry dzbanka, a w ostatniej herbata zaparzana stosunkowo najdłużej.
Napar przelewa się z niego albo do docelowych czarek, z których będzie się go próbować, albo do wenxiangbei „czarki do słuchania naparu” i z niej dopiero do czarek właściwych. W „czarce do słuchania naparu”, zostaje mnóstwo aromatu, który zmienia się stopniowo, aż do momentu, gdy pozostaje w nim jedynie pamięć słodyczy, którą zawierał w sobie (często wypity już chwilę temu) napar. A następnie wąchamy i smakujemy. I jest inaczej, niż kiedykolwiek, kiedy się wcześniej piło herbatę.
Wylewanie pierwszego naparu to kwestia, jak słyszałam i czytałam, kontrowersyjna. Można rzecz traktować merytorycznie, higienicznie lub dogmatycznie. I jeszcze zależy to wszystko od rodzaju herbaty, jaki zaparzamy. Temat można rozwijać rozlegle. 
Co jeszcze jest ważne w tej metodzie? Pełne gracji, płynne ruchy, niezakłócające spokoju. Intuicja - wrażliwość na smaki i uwaga, czy aby wszystko robi się dobrze. Szacunek - nie chce się marnować tak pięknych liści, z jakimi ma się do czynienia. 

Po co to wszystko? Co w tym zabawnego, oprócz tego, że jest to inne, nowe i ładnie wygląda?
Smakujemy po kolei to, co w naszym europejskim zaparzaniu podane jest z lekka rozwodnione, mniej bogate, i o wymieszanych cechach wszystkich osobnych naparów.
Bardzo interesującym rozwiązaniem dla herbaty jest picie jej w skupieniu, a nie w pośpiechu. Gong Fu Cha wymaga skupienia od osoby przeprowadzającej zaparzanie, ale też od reszty uczestników herbacianego spotkania. Przychodzimy po to, by podziwiać naturę w postaci serwowanej nam herbaty. Zaparzamy według swojej intuicji: dość długo i dość ciepłą wodą, by liście oddały naparowi to, czego oczekujemy, lecz i niezbyt gorącą wodą, by nie zamordować herbaty. Działamy bez pośpiechu – przez chwilę obcymi stają nam się kubeczki na wynos, kult fast-foodu i na chwilkę jesteśmy off-line. Idealnie.

Będąc początkującym adeptem tej sztuki, liznąwszy raptem kilku godzin warsztatów, przeczytawszy nieco i zaparzywszy kilka herbat, mogę stwierdzić uroczyście: wspaniale jest nad herbatą pomyśleć, zadumać się, skupić, wyciszyć. Wszak „herbatę się pija, by zapomnieć o hałasie świata”... czego i Wam życzę.

PS.: Więcej o Gong Fu Cha znajdziecie na morzeherbaty.pl - blogu prowadzonym przez Annę Włodarczyk, której jestem uczennicą.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Brak cienia jest dowodem nieistnienia...


Ostatniej zimy w Poznaniu przez trzy miesiące było sześć słonecznych dni, przy
zdj. www.grinningplanet.com
czy za „słoneczny dzień” rozumie się dzień, kiedy słońce świeciło przez min. 3 godziny. Refleksje nad światłem i jego brakiem są tymi, które przez większość tego sezonu nachodziły mnie dość często. Posiadanie północnej wystawy okien czyni życie jeszcze mniej przyjemnym... W związku z tym pomyślałam o znaczeniu słońca i cienia w uprawie kawy i herbaty.
Jedne i drugie istnieją w wersji „shade grown” („rosnące w cieniu”), ale w każdym przypadku jest to trochę inny cień i trochę czemu innemu służący. 
 
zdj. www.kaimatcha.com
Herbata jest zazwyczaj uprawiana w monokulturach: na plantacji rosną praktycznie wyłącznie krzewy herbaciane. W Japonii nie istnieje zjawisko regularnych mgieł (które chroni krzewy np. w Nilgiri w Indiach). Większość herbat rośnie więc tam w pełnym słońcu: np. Sencha, która stanowi do 80% produkcji w tym kraju, czy Bancha, z której robi się naszą Hojichę. Ale są też takie herbaty, które na pewnym etapie ich rozwoju przykrywa się płachtami pochłaniającymi część promieniowania słonecznego. Po co? W ten sposób niejako „zmusza się” roślinę do wyciągania większych ilości substancji odżywczych z ziemi. Druga rzecz: chcąc wyprodukować więcej pokarmu dla siebie, roślina kieruje większą ilość chlorofilu do liści, co sprawia, że gotowy produkt jest bardziej zielony, ma więcej przeciwutleniaczy, i nieco bardziej gorzki smak. Stąd biorą się herbaty rosnące w cieniu, takie jak Gyokuro, Tencha (z której robi się Matchę). Tu można zobaczyć, czym się różni produkcja Gyokuro od Tenchy i w końcu jak powstaje Matcha:


Zupełnie inaczej wygląda „shade grown” w przypadku kawy. Ta od zarania dziejów rosła w lasach, skąd ją pozyskiwano. W lasach kawowce były zacienione w sposób naturalny: przed słońcem chroniły je dwa piętra lasu, ziemia była użyźniana dzięki współistnieniu wielu różnych gatunków roślin i zwierząt (to jest to, co nazywa się bioróżnorodnością). W ten sposób kawowce rosły nienaruszane były przez szkodniki, bo te były szybko zjadane przez kolejne ogniwo łańcucha pokarmowego. Gleba była też chroniona przed erozją (czyli wypłukiwaniem). Łatwiej też w takich warunkach o stabilną wilgotność.
W takich lasach kawowiec produkuje więcej owoców i kawa z takich ziaren jest smaczniejsza w porównaniu z przemysłową produkcją, gdzie na danym obszarze rosną tylko kawowce. Z drugiej strony – przy takiej „naturalnej” metodzie plony z hektara są doprawdy mizerne – stosunkowo małą powierzchnię zajmują kawowce...

www.coffeehabitat.com
W taki sposób w dalszym ciągu uprawia się kawę w niektórych miejscach na świecie (w większości są to małe, rodzinne plantacje), ale częściej przez kawę uprawianą w cieniu rozumie się któryś z modeli przedstawionych na tym obrazku: ogranicza się ilość gatunków na rzecz powiększenia powierzchni, jaką będą zajmować kawowce jednocześnie symulując warunki naturalne, w jakich rosła kawa. Celem jest tu oczywiście optymalizacja zysku: chcemy mieć duże, dobrej jakości plony i jednocześnie glebę, która będzie rodzić jeszcze przez wiele lat. Oczywiście przy plantacji przemysłowej wchodzą w grę dodatkowe koszty, takie jak środki ochrony roślin i sprzęt do ich użycia, nawadnianie.
Nie zawsze „shade grown” oraz „bird friendly” znaczy to samo co „hodowane w małych ogrodach, które od setek lat się nie zmieniały”, a druga strona medalu jest taka, że farmerzy uprawiające kawę na małych, ekologicznych plantacjach nie mają dość pieniędzy, by postarać się o jakiekolwiek certyfikaty typu Rainforest Alliance czy Bird Friendly.

Jeżeli te chmury nad Poznaniem będą zalegać jeszcze jakiś czas, pomyślę, że i ja niedługo będę „shade grown”...





środa, 3 kwietnia 2013

Ciekawostki cz. 2


Pochodząca z ok. połowy XX wieku pocztówka z poznańskiego ZOO
Rzeczpospolita donosi, że na rynku pojawiła się kawa droższa i rzadsza od Kopi Luwak. Okazuje się, że słonie też jedzą kawę, a nawet są nią karmione. Proceder ma miejsce w Tajlandii i nie jest zbyt wydajny: okazuje się, że po pierwsze aby pozyskać w taki sposób kilogram kawy, potrzebne są 33 kilogramy kawy surowej (reszta ziaren zostanie pogryziona). Ogromne układy trawienne słoni, jako roślinożerców, przetrzymują w sobie pokarm dość długo: nawet powyżej doby. To trochę inaczej, niż w przypadku cywet... Producent deklaruje, że „Black Ivory” („Czarna Kość Słoniowa”), bo tak została tak kawa nazwana, jest w związku z tym niezwykle delikatna i mało gorzka.
Zgadnijmy, ile też kosztuje taka wspaniała kawa? Nie wystarczy nam 1000 dolarów, żeby kupić kilogram! Roczna produkcja tej kawy nie przekracza 50 kilogramów... i całe szczęście.
Ciekawe, jakie jeszcze zwierzęta jedzą kawę, może spróbujcie z Waszymi kotami, skoro to takie dochodowe...?

Nie ośmielę się za to komentować artykułu z Głosu Wielkopolskiego o tym, że kawa może być "mniej tucząca". Wystarczy nie dosypywać do niej cukru i nie zjadać do niej pączków. Serio. Cały artykuł tu. Mogłabym zorganizować konkurs "znajdź wszystkie błędy merytoryczne, gramatyczne i interpunkcyjne w tym artykule", ale to chyba byłoby obraźliwe dla Czytelników tego bloga... Ten fragment o spienianiu mleka jest fantastyczny...

Inna dochodowa rzecz: w Ameryce ktoś zaczął wypalać kawę, która podobno jest „najmocniejszą kawą świata”. Nazywa się to to „Death Wish” („Życzenie śmierci”). Producent nie podaje składu, ale za to opowiada historię o tym, że arabika ma mało kofeiny, a robusta więcej, oraz, że jaśniejsze palenie pozwala na zachowanie większej ilości kofeiny. Czyli mamy jasno paloną robustę za jedyne $20 za pół kilo. Zaprawdę, ciarki mnie przechodzą na samą myśl...!

„Amerykańscy naukowcy” zajęli się ostatnio Bardzo Ważnymi problemami. Badania naukowe dowodzą, że potrząsanie zaparzaną torebką herbaty w wodzie nie wpływa na smak naparu! Zbadano pod tym kątem rożne kształty torebek z różnej jakości liśćmi, w różnych naczyniach. I nic! Od dziś można potrząsać bezkarnie.
Inne badania (przeprowadzone przez kucharza Hestona Blumenthala na Uniwersytecie Nottingham) potwierdzają – cóż za zaskoczenie! - że herbatniki maczane w herbacie smakują lepiej. Badane były konkretnie herbatniki z czekoladą i ilość aromatu herbatnikowego, który się z nich wydobywał, gdy były suche i maczane w czarnej herbacie. Te ostatnie miały więcej aromatu i szybciej się on rozchodził w ustach i nosie. Uzasadniono to w następujący sposób: w środowisku wodnym aromaty łatwiej się rozprzestrzeniają... Szkoda, że nie porównywano jeszcze do maczania w innych napojach: kawie, winie, wodzie, itd. Badania byłyby bardziej miarodajne...

Ciekawostka jeszcze jedna, ostatnia na dziś.
Słowo „Yunnan” kojarzy się wszystkim z herbatą, która z powodu swej znakomitej jakości jest nazywana „mokką wśród herbat”. Bezbłędnie kojarzą to słowo właściwie wszyscy zagadnięci ludzie. Jest to prowincja w Chinach, gdzie uprawia się herbatę (produkuje się zarówno herbaty zielone, czarne, jak i pu-erhy). Jest to jeden z największych i najstarszych w Chinach producentów czarnej herbaty. Pamiętacie mapę herbaciano-kawową, którą zamieściłam tu kilka miesięcy temu? Bardzo wiele obszarów, na których rośnie herbata, jest też zdatnych do uprawy kawowców. Tak jest i w tym przypadku: odpowiednia wysokość nad poziom morza, dobra gleba i klimat czynią Yunnan dobrym miejscem dla kawy! Tu tradycja nie sięga tysięcy lat, zaczęła się na dobre w latach '80, a nabrała rozmachu kilka lat temu, gdy zaczęto tu produkować kawę... dla wielkiej amerykańskiej sieci kawiarni na S. Najbardziej rozczulającą informacją wśród nich wszystkich jest ta, że Chińczycy produkują kawę o smaku... herbaty! Oto wreszcie zdrowy kompromis dla pytania "kawa czy herbata?"